Singapur
Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę po wylądowaniu, to oczywiście gorąco. I wilgotność. W jakiś zaskakujący sposób nie jest to specjalnie męczące. Podobno pora deszczowa – teraz – jest chłodniejsza, ale i tak przy temperaturach powyżej 30 stopni i wilgotności powietrza zajeżdżającej w obszary powyżej 90%, spodziewałbym się śmierci w męczarniach, a żyję sobie i zwiedzam całkiem dobrze się czując.
Druga rzecz, zatem. Światło. Wszystko zalane jest prawie białym światłem! Niebo jest blado niebieskie, a ulice wyglądają jak pod sufitem świetlówek. Jeżeli zwraca się uwagę na takie rzeczy, to naprawdę robi wrażenie!
Singapur – Zielone miasto
No to trzy. Miasto. Miasto jest niepodobne do niczego, co wcześniej widziałem. Czyste, pełne pięknych ogrodów – soczystej zieleni wręcz wylewającej się na chodniki, – absolutnie nieprzystosowane dla pieszych (masz samochód, nie to używaj metra!) i przeznaczone chyba wyłącznie do robienia zakupów.
Po ulicach centrum krąży tłum z całego świata wydający wszelkie waluty na towar z całego świata o zdecydowanie zawyżonych cenach. Nikt tu nie oszczędza. Kiedy piszę z całego świata naprawdę nie przesadzam. Poza wszelkimi markami jakie można znaleźć w Stanach czy największych miastach Europy, poza absolutnie najbardziej eksluzywnymi towarami, można tu znaleźć takie kwiatki jak wciśnięty w małą uliczkę sklep Baty czy spożywczy w środku nudnego przedmieścia, który sprzedaje ekskluzywne konfitury z parotysięcznej miejscowości z południowej Francji.
Zwłaszcza ulica Orchard robi wrażenie. Na krótkim odcinku, który przebyłem naliczyłem cztery sklepy Rolexa (w Polsce nie widziałem chyba ani jednego). Generalnie całą tą ulicę można by przykryć dachem i nazwać największym na świecie centrum handlowym, bo nic innego tam nie ma.
Singapur – Wszystko zakazane, policji brak
Inna ciekawostka: w ogóle nie widać policji. Jak na kraj o dość autorytarnym ustroju i słynnych karach za… wszystko (ponad tysiąc złotych za śmiecenie czy przyklejenie gumy do żucia do czegoś), tutejsi zdają się ufać ludzkiemu rozsądkowi, tudzież potulności. Może moja niewiedza jest wielka, a całe służby buszują po miescie po cywilnemu… może. Tak czy siak nie czuć ich obecności.
Wspominałem, że pieszy jest tu zjawiskiem niecodziennym. Przemaszerowałem dzisiaj z centrum dzielnicy handlowej do dzielnicy finansowej – jakieś siedem kilometrów – wzbudzając tym autentyczną sensację wśród znajomych lokalsów (moi znajomi lokalsi, to tutejsza, bardziej lub mniej złota młodzież). „To tam w ogóle jest jakiś chodnik pomiędzy?”, „Tam się da przejść?”, „Ile szedłeś? Trzy godziny?” I tak dalej. Spacer był miły, ale faktycznie naczekałem się na światłach jak głupi – równość w długości świateł dla samochodów i samochodzących nie zachodzi.
No, to tyle tymczasem. Zebrało mi się na osobisty wpis. Pokręcę się tu jeszcze trochę, więc może coś jeszcze napiszę. Mieszkam w dzielnicy, gdzie jestem pierwszym białym w historii i patrzą na mnie jak… pies na telewizor. Jest przyjemnie. Za tydzień wyprawiam się do Kuala Lumpur.
PS Byłem jeszcze na najdziwniejszym w świecie ślubie/weselu chińskim, ale nawet nie wiem jak to opisać. Prowadził go pastor, rzucający żartami jak Strassburger z familiady i krzyczący „Eeeej-men!” po każdym stwierdzeniu. Może jeszcze będę w stanie to ogarnąć pisemnie…