Cordoba – Argentyna
Miasto numer 3. Cordoba. Tak jak w Bahia Blanca rządziły psy, tak tu prym wiodą gołębie (jeden przed chwilą zapikował, mierząc w frytkę na moim talerzu – pudło). Poza tym jest tu mnóstwo studentów. Całe miasto kręci się wokół swojego uniwersytetu. Ulice pełne są młodych ludzi, przemykających się z notatkami pod pachą, a na każdym rogu można znaleźć specjalistyczne księgarnie, studencji kafejki i – międzynarodowy objaw istnienia społeczności uczącej się – tanie punkty ksero.
To co zaskakuje, to jak niewielu studentów mówi po angielsku. Do tego, że starsi i kelnerzy ni w ząb, to już się przyzwyczaiłem, ale jednak w większości krajów ze studentem pospikasz. Tu nie. Przetestowałem na prawniczkach, inżynierach, studentkach biochemii… Dziewczę studiujące astronomię, spytane o drogę nie było w stanie wydusić z siebie nawet „lewo-prawo” w języku Beckhama i Szekspira. W ciągu całego pierwszego dnia, studenci i przedstawiciele wszelkich zawodów typu kelner/sprzedawca wydusili z siebie kolektywnie jedno słow: „small”. Słowem, jestem na nieustającej lekcji hiszpańskiego – i chyba nawet widać efekty (Diez dias? Vos aprendes castellano, solo diez dias??).
Jeżeli jednak już przejdziemy na hiszpański, tudzież na hiszpańsko-migowy, jak to wygląda w moim przypadku, ludzie są niezwykle przyjaźni. Wypytują cię o wszystko i z miejsca zapraszają na imprezy, na kolację itd. Kiedy spytasz o drogę, nieraz wezmą cię pod rękę i odstawią na róg ulicy.
To zabawne uczucie, bycie zamkniętym w świecie najprostszych tematów – jedzenia, rozmów o pochodzeniu, wieku, zajęciu i długości pobytu. Moja nieumiejętność tworzenia zdań w czasie przeszłym dodatkowo wzmacnia moc doświadczenia „tu i teraz”. Polecam każdemu spróbować, kiedyś.
W temacie wrażeń bardziej klasycznych: miasto ma bardzo ładne centrum z czasów kolonialnych z robiącym wrażenie budynkiem dawnej uczelni jezuickiej, paroma ładnymi kościołami, bombastyczną katedrą i paroma naprawdę uroczymi uliczkami. Poza tym, niedaleko placu Hiszpanii, przylegający do olbrzymiego kampusu jest b. ładny park z mostkami, stawami itp. Generalnie jednak Buenos Aires uznałbym za ładniejsze.
Z innych zabawnych doświadczeń, podczas pierwszego dnia pobytu, kiedy miałem 7 godzin do zabicia, zanim dziewczyna, u której miałem nocować wróci do domu, zaszyłem się w kafejce, gdzie tłum facetów oglądał drugoligowy mecz futbolowy Gymnasia de Jujuy z lokalnym Belgrano. Popijałem herbatę – eksperymentalnie doszedłem do wniosku, że w całym kraju nie ma nawet jednej porządnej torebki herbaty – i… oczywiście też zacząłem oglądać. Z miejsca poczułem się swojsko, trenerem gości był Ricardo Zieliński. Atmosfera była miła, bo Belgrano wygrywało 1:0, kiedy jednak stracili bramkę i zrobiło się 1:1? Rozpacz! Okrzyki! Był faul i spalony i w ogóle bez gwizdka! Nastrój przeszedł w ironię i kibicowania przeciwnej drużynie, a na trybunach zauważyłem wielki transparent „Yo, no soy doble casaca!” (w znaczeniu: „Nie noszę podwójnych barw”), przeciwko jakiemuś biednemu piłkarzowi, który przeszedł do nie-tego klubu. Nagle poczułem się jak w kraju!
No, wystarczy słowotwórstwa. Pora poprosić o rachunek i przypomnieć sobie jak po hiszpańsku jest toaleta – tego na migi nie chcę pokazywać.