Autostop – Chui/Chuy
Urugwaj jest ponoć, obok Chile, krajem w Ameryce Południowej, w którym najłatwiej łapie się stopa. Ludzie są przyjaźni, chętnie się zatrzymują, a poza tym jest bezpiecznie. Wszystko to prawda, ale ze względu na strukturę dróg i rozmieszczenie miasteczek w tym kraju, łapanie stopa wcale nie jest takie wspaniałe. Faktycznie ludzie zatrzymują się, ale są w stanie podrzucić cię raptem kilkadziesiąt kilometrów – z reguły ok. trzydziestu.
Po wyjeździe z Montevideo, zaczęło się dobrze. Pierwszy zatrzymał się gadatliwy Peruwiańczyk i przewiózł nas jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Później jednak trafiliśmy na serię rolników, tudzież robotników, którzy tylko przemieszczali się pomiędzy sąsiednimi miasteczkami. Widok zatrzymującego się samochodu dostarcza dużo radości, natomiast konieczność opuszczenia go mniejszą. Powtarzaliśmy ten manewr, aż do osiemnastej, kiedy to na totalnym pustkowiu złapał nas zmrok. Próbowaliśmy jeszcze przez pół godziny, ale nie miało to sensu. Gdy jest ciemno nie dość, że za późno cię widzą, to jeszcze się boją. W rezultacie zaczęliśmy maszerować. Optymistycznie zasugerowałem wciskanie dzwonków przy bramach pobliskich hacjend, ale przestraszeni właściciele tylko odsłaniali firanki i przyglądali się nam z niepokojem. Tyle na temat bezpiecznego Urugwaju.
Wreszcie po dłuższym marszu trafiliśmy na dwie dziewczyny, siedzące przy poboczu – oczywiście one też się nas wystraszyły, więc tylko z daleka prowadziliśmy konwersację, – które skierowały nas do pobliskiego miasta. Tam powtórzyliśmy manewr z proszeniem o nocleg – bezskutecznie, – sprawdziliśmy ofertę lokalnych hoteli – drożyzna, – a nawet sprawdziliśmy możliwość spania w jednym z dwóch kościołów – panie z kółka różańcowego powiedziały nam, że ksiądz wyjechał. W rezultacie pozostało nas spanie na dworcu autobusowym. Przypięliśmy plecaki klamrami do ławki, a sami położyliśmy się na ławkach.
Dygresja. Radości związane ze spaniem w miejscach publicznych, to: kradzieże, złodzieje, szaleńcy i… wszelkiej maści strażnicy.
Tym razem z puli wyciągnęliśmy ostatnią kartę i trafił nam się służbista, który zabronił nam spać na ławkach. A dokładniej powiedział, że nie wolno na nich leżeć. Po nieudanych próbach zaśnięcia na siedząco wreszcie położyłem się, zostawiając tylko moje stopy na ziemi. Gościowi najwyraźniej to wystarczyło, bo więcej się nie czepiał – mój przyjaciel, swoją drogą, skorzystał ze mnie jako z zasłony i lulał w najlepsze na leżąco. I dobrze.
Przed snem załatwiliśmy sobie jeszcze bilet na trzecią w nocy do granicznego Chui, tudzież Chuy – zależy od strony granicy. Uznaliśmy, że w nocy stopa i tak nie złapiemy, a tak przynajmniej trochę się kimniemy. Nastawiliśmy budzik, obudziliśmy się w sam raz na autobus i jak padliśmy na siedzeniach, tak obudziliśmy się już u celu – zupełnie jak młotkiem w głowę.
Na miejscu opadli nas taksówkarze oferując przewiezienie pod samo przejście graniczne, ale nawykowo odpędziliśmy chłopaków – płacenie za transport dwa razy z rzędu uwłacza godności autostopowicza. Spytaliśmy miejscowych o drogę i ruszyliśmy przez ciemne, puste miasto w stronę granicy. Półtora kilometra. Na granicznej stacji benzynowej zapłaciliśmy mieszanką urugwajskich i brazylijskich pieniędzy (przyjaciel miał skądś bodajże jednego reala), kupiliśmy dużo bułek i po kawie. Ruszyliśmy dalej, odprawiliśmy się w betonowej budzie opanowanej przez żołnierzy i… wałęsające się psy, po czym runęliśmy głodni i wyczerpani na ławki. Celnicy dziwnie na nas patrzyli, ale pozwolili nam opchać się bułkami i argentyńską mielonką. Na zmianę wyprawiliśmy się do toalety, gdzie w akrobatyczny sposób – choć w sumie mogę mówić tylko za siebie – dokonaliśmy ablucji w umywalce.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, przeglądając paszporty i wymieniając uwagi na temat nowo słyszanego języka portugalskiego. Przyjaciel wypowiadał się z dużym optymizmem o czekających nas imprezach i z lubością obserwował kręcącą się po pomieszczeniu brazylijską celniczkę. „Jeżeli będzie takich więcej, to nie damy rady zajrzeć do Paragwaju!”. Co tu dużo mówić. Nie trafiliśmy do Paragwaju.
Kiedy granicę zaczęły przekraczać pierwsze samochody ruszyliśmy na drogę. Pierwsi podwieźli nas Urugwajczycy… ale o tym następnym razem.