Autostop – Rio Grande i Pelotas

Autostop – Rio Grande i Pelotas

Po przekroczeniu granicy tradycyjnie czekał nas spacer – mało kto odważy się brać autostopowiczów w zasięgu czujnych celniczych oczu. Po przejściu paru kilometrów zatrzymała się dla nas para Urugwajczyków. Kobieta za kierownicą, a okrutnie przystojny mąż, sącząc mate na siedzeniu pasażera. Dowiedzieliśmy się, że przeprowadzili się kiedyś do Brazylii za pracą, polubili, ale nadal regularnie wracają do „starego kraju”. Było to dla nas łagodne przejście w nowy świat – oczywiście oboje mówili po hiszpańsku. Mój przyjaciel przez pięć miesięcy pobytu w Argentynie nauczył się mówić jak rasowy, a ja na tyle ogarniałem, żeby słuchać i czasem dorzucić komentarz. Tradycyjnie, po urugwajsku podrzucili nas raptem dwadzieścia kilometrów. Następny zatrzymał się brazylijski policjant po cywilnemu, wiozący dokumenty jakiejś kryminalnej sprawy w głąb kraju.

Stopem przez Brazylię

Zupełnie jakby ktoś szykował dla nas płynne przejście w portugalski, on mówił trochę po hiszpańsku i wspomagał się portugalskim. Na zmianę przysypialiśmy na siedzeniach. Najpierw ja, potem mój kumpel. W czasie swojej warty pogadałem z nim o motokrosie (nie lubił futbolu), przestępczości w Brazylii i… kobietach. Brazylijczyk, który nie lubi futbolu może się zdarzyć, ale taki, którego ani nie interesuje futbol, ani kobiety to chyba się jeszcze nie urodził. W międzyczasie przetransportował nas 250 kilometrów do Rio Grande. Jak się okazało zresztą mógł wyrzucić nas wcześniej, bo powinniśmy jechać przez znajdujące się niedaleko, na innej odnodze rozwidlenia autostrady Pelotas. Tradycyjnie zatem wylądowaliśmy w obcym mieście bez mapy i lokalnej waluty. Nowością było tylko to, że nie znaliśmy także języka. Zaczęliśmy krążyć, próbując po hiszpańsku dopytać się, gdzie jest dworzec autobusowy – łapanie stopa z miasta do miasta, żeby przejechać 30 km wydawało nam się bez sensu. Nikt jednak nie rozumiał o co nam chodzi. Wreszcie w moim przewodniku Lonely Planet dokopaliśmy się do zwrotu „autobus” – „onibus”, a także „gdzie?” – „onde?”. Później poszło mniej więcej z górki. Parę skierowanych rąk i energicznych gestów później wylądowaliśmy na dworcu. Kumpel poleciał do kasy, trzymać kolejkę – bus właśnie odjeżdżał – a ja przysprintowałem do bankomatu. Test karty w nowym kraju zakończył się pomyślnie i po chwili przemieszczaliśmy się już na wschód.

 

Kiedy dojeżdżaliśmy do Pelotas namówiliśmy kierowcę, żeby wysadził nas przed zjazdem do miasta. Jeszcze na autostradzie. Popatrzył na nas jak na wariatów, ale zatrzymał maszynę. Na stacji benzynowej złapaliśmy internet (szybkie sprawdzenie czy mamy gdzie spać w Porto Alegre i czy jesteśmy na dobrej drodze), kupiliśmy pierwszą colę (z jakiegoś powodu w czasie niewygodnych podróży wzrasta ponętność niezdrowych, słodkich, kalorycznych napoi) i po chwili ruszyliśmy na trasę.

Brazylia to nie Urugwaj

Pierwszą różnicą jaką dostrzegliśmy w porównaniu z Urugwajem była szybkość przemieszczania się samochodów. Koniec z leniwym tempem. Tu wszystkie auta pruły w granicach swoich możliwości. Po drugie, koniec z przyjazną drogą z szerokim poboczem – tu trzeba było iść przyklejonym do bocznej barierki. Cóż… Zobaczymy jak to będzie.

I zobaczyliśmy dość szybko… Za pierwszym zakrętem wylądowaliśmy wśród domków bez okien, kolorowego prania na sznurkach i ludzi bez butów. Słowem mała fawelka przy drodze. Ludzie przyglądali nam się z dużą uwagą, kierowcy oczywiście bali się zatrzymać, a my z naszymi turystycznymi garbami czym prędzej staraliśmy się przemieścić poza zasięg ciekawych oczu.
– O, to właśnie tak wyglądają slumsy, w których pracuję w Argentynie – stwierdził przyjaciel.
– Myślisz, że tu jest niebezpiecznie?
– Mhm – potwierdził.
Na dowód jego słów jakiś facet wyszedł z jednego z domków i zaczął za nami iść. Na szczęście po jakimś czasie się zniechęcił.

Taktyka żabich skoków

Szliśmy tak parę kilometrów – na wiaduktach zwłaszcza czując, że zaraz nas jakaś bryka przyklei do barierki – obserwując twarze kolejnych kierowców kiwających palcem albo na migi sugerujących, że zaraz skręcają.

– Nikt nie jedzie prosto…

– Tania wymówka – mruknął kumpel. Zaśmialiśmy się ponuro.
– Ej, następnym razem jak ktoś pokaże, że skręca, kiwajmy głową jakby właśnie o to nam chodziło.
– Dobra! – ucieszył się.
Jak za sprawą cudu, następny kierowca pokazał że „no niestety” i „nie po drodze” i w ogóle, ale! nie spodziewał się naszego polskiego fortelu – zaczęliśmy kiwać głowami i machać jak szaleni. Z wrażenia aż się zatrzymał. Rzuciliśmy się biegiem do samochodu jak szaleni.

– Zadziałało! – krzyczeliśmy jeden do drugiego.

– Łapiecie stopa w Brazylii? – zdziwił się facet. – Mogę was podrzucić tylko kilkanaście kilometrów. Z radością się zgodziliśmy. Później naszą taktykę stosowaliśmy jeszcze parokrotnie.Niestety w rezultacie podrzucano nas po parę, parenaście kilometrów. Aż do momentu, gdy zaczęliśmy wątpić w to, że ktokolwiek się jeszcze tego dnia zatrzyma i…
Ale o tym następnym razem.

Ciekawostka na marginesie: na południu Brazylii co drugi człowiek jest z Niemiec. Moja germanistka z liceum miała jednak rację. Ten język czasem się przydaje.