Autostop – Montevideo
Do Montevideo dotarliśmy jeszcze przed świtem – ja i mój najbliższy przyjaciel, który wyciągnął mnie na całą wyprawę. Tradycyjnie nie mieliśmy załatwionego noclegu. Korzystając z jego telefonu postanowiliśmy podkraść skądś internet na dworcu i wreszcie udało się nam znaleźć biuro podróży z niechronionym łączem (szybko jednak się połapali, że używamy ich łącza i nas odcięli…). Obeszliśmy cały dworzec z telefonem w wyciągniętej ręce, jak różdżkarze, szukający wody i wreszcie na pierwszym piętrze złapaliśmy coś z zamkniętego sklepu muzycznego – chwała niech będzie nie wyłączającym na noc routerów!
Rozesłaliśmy wici w nadziei na jakiś odzew gościnnych Urugwajczyków z couchsurfingu i po chwili ruszyliśmy na miasto. Zwiedzanie z piętnastokilowym plecakiem na grzbiecie nie należy do najlepszych turystycznych taktyk, ale nie było alternatywy. Przyjaciel znał dobrze miasto, więc ruszyliśmy główną aleją w kierunku portu. Nie mieliśmy grosza urugwajskiej waluty i ignorując burczące żołądki, żywo rozglądaliśmy się za jakimś kantorem, który nie chciałby nas kompletnie złupić (znaleźliśmy takowy dopiero parę godzin później).
Montevideo okazało się bardzo spokojnym, leniwym, bezpiecznym i uroczym miastem. Takim cichszym, mniej szalonym Buenos Aires, trochę przypominającym argentyńską La Platę. Ponadto wypełnionym ludźmi, którzy z radością pomagli nam znaleźć drogę czy też później wydostać się z miasta na autostradę. Główna ulica, prowadząca z dworca do portu i starego miasta mieści chyba wszystkie warte zobaczenia budynki – a trzeba przyznać, że w mieście jest naprawdę wiele bardzo ładnej architektury. Zwłaszcza dzielnice przy porcie są wyjątkowo urokliwe. Ciekawy jest też główny plac z siedzibami rządowymi i niezwykłym wieżowcem z początku wieku. Nie potrafię wypowiedzieć się o interesujących klubach, kawiarniach, restauracjach czy nawet muzeach, z tej prostej przyczyny, że spędziliśmy tam w sumie pięć godzin, głównie kręcąc się i podziwiając architekturę. Potem powłóczyliśmy się nad morzem, idąc słynną Ramblą i wróciliśmy inną trasą w okolice dworca, gdzie złapaliśmy busa, który wywiózł nas za granice miasta. Przyszła pora na łapanie stopa!
Z ciekawostek: w Urugwaju wszyscy piją mate. Idąc ulicą wszędzie widać ludzi noszących pod pachą termos z gorącą wodą, a w drugim ręku drewnianą tykwę ze znaną metalową rureczką. Nawet kierowcy nie wypuszczają jej z ręki. Podobno w zimie to narasta, co tłumaczyłoby skalę zjawiska, ale tak czy siak jest to pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy.
W Urugwaju warto zjeść Churros albo Milanesę, czyli hamburgera z jajkiem i licznymi ciekawymi przyprawami. W Montevideo przetrwaliśmy w oparciu o jednym Churros na głowę. O 13:00 już jechaliśmy busem poza granice miasta i tam zaczęliśmy po raz pierwszy łapać stopa – o czym napiszę już jutro.