Sao Paulo
Sao Paulo – miasto, w którym jest wszystko. Druga największa metropolia świata, za Tokio. Jedenaście milionów mieszkańców w samym centrum, 29, gdy weźmiemy pod uwagę całą metropolię. Miasto, gdzie w kioskach zamiast romansów sprzedają dzieła Kafki, Sofoklesa, Seneki i Pessoy. Spędziłem tam tydzień, opuszczałem je z żalem i przysiągłem sobie, że kiedyś tam wrócę. Mógłbym tam zamieszkać właściwie od dziś.
Wiele osób trafia do Sao Paulo, ale niewiele osób je poznaje. Najtańsze loty do Brazylii trafiają właśnie tu albo do Rio. Co trzeci turysta prawdopodobnie wysiądzie w tym mieście, może przejdzie się po Avenida Paulista, zobaczy jakieś muzeum i czym prędzej zbierze się na północ, gdzie jest ciepło i gdzie są najlepsze plaże. Miasto jest zatem praktycznie wolne od trzaskających zdjęcia najeźdźców. Ci nieliczni, którzy zostają tam chwilę giną w morzu tubylców.
Co zatem Sao Paulo ma do zaoferowania? Generalnie wszystko. W ciągu sześciu dni trafiłem na świetne imprezy, zadebiutowałem na scenie karaoke, widziałem świetne muzeum, trafiłem na fashion week (jedna z najbardziej prestiżowych imprez tego typu na świecie – wśród gości Giselle, Ashton Kutcher itd.), genialnie jadłem i po raz pierwszy w życiu surfowałem. Oficjalnie uważam, że w tym mieście nie sposób się nudzić, a gigantyczna, etnicznie wymieszana i świetnie wykształcona populacja sprawia, że możemy być pewni poznania ciekawych ludzi. Są tam dosłownie setki klubów i tysiące barów. Można znaleźć tam wszystko od klubów z biletem wstępu za 250 złotych, gdzie bawią się ludzie wyrwani z castingu, po świetne, alternatywne imprezownie gdzie trafisz na artystów faktycznych i niedoszłych (polecam zwłaszcza Rua Augusta). W ciągu tygodnia poznałem stylistki, modelki, dużą grupę dziennikarzy sportowych, dziennikarki z tamtejszego tabloidu, studentów literatury i szaloną grupę imprezowych pielęgniarek. Czy mówiłem już, że brazylijskie dziewczyny całują się najlepiej na świecie?
Ponadto miasto nigdy nie śpi i ma naprawdę dziką energię. Po tygodniach włóczenia się po najróżniejszych metropoliach Ameryki Południowej po raz pierwszy poczułem się jak w domu. Tempo w jakim ludzie biegają po centrum i po Avenida Paulista w ciągu dnia dorównuje najbardziej zakręconym biznesowym miastom jak Londyn, Paryż, Singapur czy… moja ukochana Warszawa. Dodajmy do tego piękne, rozległe parki, świetne jedzenie… Ja tam po prostu wracam.
Jakieś minusy? O, tak. Oczywiście. Po pierwsze jeżeli ktoś nie lubi szybkiego tempa życia, to miasto może być, jak podejrzewam, wykańczające. Po drugie w metrze, w godzinach szczytu, można zostać zgniecionym. Po trzecie wcale nie jest bezpiecznie. Bezdomni są wszędzie, a centrum miasta w weekendy (kiedy znikają z niego biznesmeni) zmienia się w przechowalnię uzależnionych od cracku – naprawdę trzeba iść szybkim krokiem. Dla mnie jednak nawet i to miało urok – lubię odrobinę adrenaliny, co jakiś czas. W każdym razie – wracam tam, ale na pewno nie na starość. Na starość chcę być w nudnym i spokojnym miejscu!
PS. Czy wspominałem, że mieszka tam półtora miliona emigrantów z Japonii i że niektóre z nich są śliczne?